top of page

Między mitem dominacji a behawioryzmem – jak mądrze wychowywać psa?

O szkoleniu/wychowaniu/tresurze psów napisano w ostatnich latach naprawdę wiele. Na polskim rynku jest dostępnych coraz więcej książek, w internecie roi się od artykułów i dyskusji. Trudno jednak powiedzieć, że na ten temat napisano już „wszystko”. Badania nad psychiką psów, choć prężnie prowadzone na całym świecie, ciągle stanowią dopiero wstęp do poznania tych zwierząt. Coś już jednak wiemy, wiele nam się wydaje, a każde nowe odkrycie i twierdzenie znajduje zwolenników, gotowych do przekuwania teorii w praktykę. Im więcej wiedzy w pracy z żywymi stworzeniami (w tym ludźmi!), tym lepiej. Ważne jednak, żeby wiedza ta była wszechstronna i stale aktualizowana. Na obecnym etapie ilu szkoleniowców, tyle koncepcji – stąd ochota na zabranie głosu w powszechnej w psim świecie dyskusji „jak wychowywać”. Nie jest to głos ostateczny, ani nie znoszący sprzeciwu – raczej garść refleksji i obserwacji. Zachęcam do dyskusji na Facebooku (link w zakładce „kontakt”).

Do czego człowiek psu (i odwrotnie)?

Pies udomowił się (nie: został udomowiony, w odróżnieniu od innych zwierząt) zanim człowiek wymyślił rolnictwo, a więc „dawno, dawno temu”. Mimo to wiemy na podstawie rozmaitych analiz, jak mniej więcej przebiegał ten proces. Wiemy, że wspólne działanie bardzo szybko okazało się obustronnie korzystne, wiemy, że ludzie i psy ewoluowały wspólnie, wzajemnie na siebie wpływając. Protokooperacja szła całkiem nieźle, jednak w miarę rozwoju cywilizacji przestała człowiekowi wystarczać. Jak to ujęła moja znajoma: „człowiek zrobił sobie psa, takiego jakiego chciał”, pozbawiając go cech umożliwiających samodzielne funkcjonowanie. Tym samym człowiek stał się psu (a przynajmniej niektórym rasom) niezbędny do życia.

Z kolei pies służy człowiekowi do polowania, pasienia, obrony, towarzystwa i wielu innych rzeczy. W miarę rozwoju miast zaczął też być pożądaną namiastką kontaktu z naturą. Niewątpliwie życie w mieście wymaga od psa znacznie więcej, niż towarzyszenie ludziom w warunkach wiejskich, stąd też stopniowa popularyzacja różnego rodzaju szkoleń i upowszechnienie różnych teorii jak powinny przebiegać nasze relacje z psem. Również moda na psie sporty robi swoje, jeśli chodzi o tworzenie wyobrażeń czym (kim?) pies powinien być. Zainteresowawszy się parę lat temu szkoleniem, nie raz zastanawiałam się jak to się stało, że psy, z którymi się wychowałam nie były oficjalnie szkolone, a całkiem zdrowo funkcjonowały. Okazuje się, że łatwiej dobrze wychować psa bazując na empatii i intuicji, niż mając częściową wiedzę o szkoleniu i wdrażając ją, pomijając jakiś ważny element. Ot, cała tajemnica.

Jeśli nie dominacja, to co?

Pierwszym popularnym i pokutującym do dziś pomysłem na to, jak powinna wyglądać relacja człowiek-pies jest - mocno skompromitowana - teoria dominacji, zgodnie z którą psy tworzą z ludźmi stado o hierarchicznej strukturze, na której czele powinien stać człowiek, pies zaś na samym końcu. Chociaż koncepcja ta świetnie usprawiedliwia ludzką chęć władzy i pozwala nieustannie łechtać przerośnięte ego, nijak się ma do obecnej wiedzy naukowej. Pisząc w największym skrócie: 1) stado to grupa osobników tego samego gatunku, 2) psy są zdolne do efektywnej współpracy w grupach niespokrewnionych, czego nie można powiedzieć o wilkach, 3) psy NIE są wilkami, co wynika już z samej definicji udomowienia, 4) wilki w naturze nie walczą z członkami własnego stada o władzę, lecz tworzą grupy rodzinne, w których pomagają sobie wzajemnie, 5) to, co ludzie nazywają „dominacją” jest sytuacyjne, zależne od kontekstu: z dwóch psów jeden może wygrywać rywalizację o zabawki, w drugi – o jedzenie (a to tylko najprostszy przykład). Teoria dominacji pociąga za sobą praktykę, na którą składają się (między innymi lub wyłącznie) różne formy bezpośredniego przymusu. Jako, że zadawanie bólu uważam za niedopuszczalne, nie będę wchodzić w szczegółową krytykę – to materiał na osobny artykuł.

Niejako w opozycji do teorii dominacji upowszechniło się „szkolenie pozytywne”, któremu chciałabym się tutaj przyjrzeć bliżej. Ponieważ nie sposób wrzucić wszystkich trenerów tego nurtu do jednego worka, cała krytyka, która się tutaj pojawi, nie odnosi się w żadnym razie do wszystkich trenerów pozytywnych, a zwłaszcza do konkretnych osób, lecz do poszczególnych praktyk i założeń, z którymi można się zetknąć dość często. Dodatkowo zaznaczam, że nie sposób tutaj uwzględnić wszystkich wyjątków, szczególnych sytuacji itd., dlatego ta wypowiedź nijak nie będzie wyczerpująca (chyba, że kogoś wyczerpie czytanie tekstu o takiej objętości).

Czy „pozytywne” jest naprawdę pozytywne?

W ścisłym sensie „szkolenie pozytywne” to szkolenie bazujące głównie na wzmocnieniu pozytywnym, a całkowicie wykluczające kary pozytywne (użycie bodźców awersyjnych). Już samo definiowanie się przez pryzmat kwadratu wzmocnień wskazuje, że szkolenie to bazuje na psychologii behawioralnej.Niewątpliwą zaletą behawioryzmu jest to, że dostarcza technik, które (właściwie zastosowane!) są skuteczne wobec każdego organizmu posiadającego układ nerwowy. Do zalet należą też szybkie efekty na poziomie zachowania. Sama stosuję techniki behawioralne w uczeniu psów zachowań lub ich modyfikowaniu. Szkolenie pozytywne (o ile jest tylko szkoleniem, a nie sposobem na życie z psem – o tym za chwilę) nie wyrządza psu krzywdy, pozwala łatwo przekazać psu o co dokładnie nam chodzi i „wkręca” psa w pracę z człowiekiem.

Czysty behawioryzm, rozpatrujący wszystko przez pryzmat zachowań, w oderwaniu od emocji, potrzeb, pełnego etogramu gatunku, niesie jednak mnóstwo zagrożeń. Dotyczy to nie tylko samego traktowania psa, ale też stojącej za nim ideologii. Kiedy czytam wypowiedzi zwolenników „szkolenia pozytywnego”, którzy piszą o „byciu dla psa całym światem”, „żelaznej konsekwencji w wyznaczaniu psu granic”, „nieustannej pracy nad posłuszeństwem”, zapala mi się czerwona lampka. Czy to, że pies jest od nas w pełni zależny żyjąc w naszym domu nie wystarczy? Czy naprawdę musimy mu na każdym kroku udowadniać, że „wszystko, co dobre na świecie, pochodzi od nas”? Czyżby teoria dominacji w wersji light? Wielokrotnie widziałam pomysły wprost zaczerpnięte z teorii dominacji, a jedynie wdrażane „pozytywnie” – pies ma jeść ostatni, przechodzić przez drzwi za nami, schodzić nam z drogi, a wszystkiego tego jest nauczony przez warunkowanie, dzięki czemu to „lubi” (na zasadzie uwarunkowanego skojarzenia z bodźcem pozytywnym).

Traktowanie psa jak maszyny do zaprogramowania to w moich oczach największe zagrożenie „szkolenia pozytywnego”, tym bardziej, że u jego źródeł leży mechanicyzm właśnie. Zredukowanie sposobów uczenia się do warunkowania, zorganizowanie psu całego dnia (zarządzanie porami aktywności i odpoczynku, wydawanie jedzenia zgodnie z własnym widzimisię etc.), w skrajnym wypadku - „palenie miski” (pies ma zapracować na każdy zjedzony kęs) sprawia, że z sympatią patrzę na wiejskie „burki”, szczęśliwie żyjące obok ludzi. Oczywiście nie mówię o tych łańcuchowych, lecz biegających samopas.

Jeśli chodzi o terapię zachowań – uważam, że każdy odpowiedzialny właściciel psa powinien trzymać się jak najdalej od zaleceń, które zawierają wyłącznie program modyfikacji zachowania, bez koncentracji na jego przyczynach (zarówno sytuacyjnych, jak wewnętrznych). Równie groźne są „przyczyny” zideologizowane, ze sztandarowym przykładem: „pies próbuje cię zdominować”. Zawsze warto też zastanowić się czy to rzeczywiście pies ma problem (zachowania patologiczne), czy my mamy problem (bo normalne zachowanie psa nam się nie podoba). W drugim wypadku „szkolenie pozytywne” może dostarczyć rozwiązań odnośnie ułatwienia nam życia, jednak nie wolno zapominać o jednoczesnym zadbaniu o zaspokojenie potrzeb psa i umożliwienie mu realizacji danych zachowań w akceptowalnych warunkach!

Kiedy smakołyki wszystko psują?

Bardzo częstym argumentem przeciwko „szkoleniu pozytywnemu”, przytaczanym zwłaszcza przez zwolenników szkoły „tradycyjnej” (metoda kija i marchewki), jest używanie smakołyków jako remedium na wszystkie problemy. Rzeczywiście, stosowanie jedzenia w szkoleniu bardzo się spopularyzowało. Smakołyki bywają niezwykle użyteczne do szybkiego nauczenia psa nowych zachowań, czasami wręcz niezbędne do wypracowania bardziej skomplikowanych sztuczek czy elementów sportowych. Dlaczego więc burzę się, kiedy słyszę, że powinno się mieć przy sobie jedzenie zawsze i wszędzie? Nie chodzi tylko o to, że granica między nagrodą a łapówką jest dosyć cienka (pies doskonale wie, kiedy mamy smakołyki w zanadrzu), łatwo więc złym użyciem smakołyków wyhodować sobie psa, który wymusza dostawanie jedzenia kiedy mu pasuje. Oczywiście – dobrze użyte smakołyki nie spowodują tego problemu. Nie jest jednak prawdą, że dawaniem jedzenia nie da się popsuć efektów szkoleniowych. Plusem jest to, że błędy łatwiej tu odkręcić, niż po zastosowaniu awersji.

Poważnym problemem ze stosowaniem smakołyków jest jednak dla mnie zupełnie co innego. O ile stosowane podczas treningu (czy to oficjalnego – na placu szkoleniowym, czy zorganizowanego na własną rękę), który jest wyraźnie oddzielony od czasu wolnego jest – pod pewnymi warunkami – w porządku, o tyle stosowanie smakołyków zawsze i wszędzie (w tym również w procesie socjalizacji) prowadzi do negatywnych w moim odczuciu skutków. Po pierwsze – łatwo popaść w paranoję nagradzania wszystkiego, co nam się podoba. Tym samym zdarzenia, które pies przyjąłby bez mrugnięcia okiem, stają się znaczące. Niepotrzebne nadawanie nadmiernego znaczenia codziennym sytuacjom, takim jak choćby jazda samochodem, spotykanie obcych osób etc., często prowadzi do tego, że pies oczekuje nagród niemalże za sam fakt oddychania. Po drugie – pies jest ciągle w pracy. Nawet jeżeli mamy wypracowaną komendę zwalniającą, pies funkcjonuje w stanie czuwania, bo wie, że w każdej chwili możemy go zawołać/kliknąć/pochwalić/wskazać coś i nagrodzić za zbliżenie się do tego. Trzecia sprawa to ryzyko wyrobienia sobie nawyku, że nagroda=jedzenie (bo dla nas to najprostsza forma), co w efekcie prowadzi do ignorowania realnych potrzeb psa w danej sytuacji.

Drugi ogromny problem to zabijanie motywacji wewnętrznej. Każdy pies ma motywację do podejmowania aktywności, różnych w przypadku różnych psów. Możemy to wykorzystać w pracy z psem, a możemy stłumić, zmuszając psa do pracy za jedzenie. Wiadomo nie od dziś, że motywator zewnętrzny znacząco zmniejsza siłę motywacji wewnętrznej. Jeżeli wykonujemy jakąś pracę za pieniądze – nie chcemy więcej wykonywać jej hobbystycznie. Również w szkoleniu psów spotykamy się z tą prawidłowością: np. żeby oduczyć psa szczekania, można nauczyć go szczekania na komendę – wtedy przestaje szczekać „za darmo”.

Za co krytykujemy Supernianię?

Skoro techniki behawioralne działają na wszystkich, w tym konkretnym wypadku porównanie psów i dzieci jest całkiem adekwatne, a dobrze obrazuje ważną sprawę, jaką jest oddzielenie procesu wychowywania od pracy nad problemami. Modny swego czasu program „Superniania” wzbudził liczne kontrowersje wśród psychologów. Nie dlatego, że nie każdy „czuje” i popiera nurt behawioralny, ale głównie ze względu na skutki, jakie program pociągnął za sobą. „Karny jeżyk” zajął ważną rolę w świadomości zbiorowej, a ludzie z entuzjazmem zaczęli naśladować pomysły Doroty Zawadzkiej w codziennym życiu. Problem polega na tym, że w programie oglądaliśmy terapię zachowań, nie zaś wychowywanie dzieci. Podobne zjawisko zaobserwować można wśród osób szkolących psy. Tymczasem to, że dana technika jest skuteczna w terapii (co też nie znaczy, że dla każdego osobnika i sytuacji będzie adekwatna!), nie oznacza, że powinna być wdrożona w codzienne życie! Terapia ma rozwiązywać dany problem, podczas gdy proces wychowywania i rozwoju jest o wiele bardziej złożony i powinien zawierać znacznie więcej elementów. To, że „płacenie” żetonami za wykonanie prostych czynności jest skuteczne w pracy z dziećmi z niektórymi zaburzeniami, nie oznacza, że należy płacić zdrowym dzieciom za oceny w szkole. Przykłady można mnożyć.

Sport a rekreacja – granice pracy i codzienności po raz kolejny.

Podobna granica jak między terapią a wychowaniem, przebiega pomiędzy sportem a rekreacją. Sport wyczynowy jest konkretną pracą, nastawioną na osiąganie wyników. Nie ma sensu udawanie, że sport na poziomie zawodniczym to „tylko zabawa”. Nie mówię tu wyłącznie o sportach psich, ale o sportach w ogóle. Również ludzie-sportowcy nie raz osiągają wyniki przez pot, krew i łzy. Nie krytykuję sportu jako takiego. Jeżeli ktoś (czy pies, czy człowiek) ma predyspozycje i chęć trenowania, niech trenuje. Nie widzę jednak powodu, by oczekiwać od psów domowych, lub psów sportowych w codziennych sytuacjach, takiej koncentracji i motywacji, jaką muszą wykazywać na treningach. Ogromnym zagrożeniem płynącym z nadmiaru ambicji na co dzień jest pracoholizm i wypalenie. Jeśli więc nie planujemy oszałamiającej kariery – postawmy na zabawę nielimitowaną naszymi odgórnymi założeniami (szybciej, dalej, mocniej, dłużej). Współpracując jako instruktor rekreacji w jeździectwie z trenerami sportu nie raz miałam okazję zobaczyć jak wielką różnicę stanowi cel, który sobie stawiamy. W rekreacji ma być bezpiecznie i przyjemnie, zaś w sporcie – skutecznie przede wszystkim.

Nie udawaj mądrzejszego od swojego psa!

Mówiąc o ambicjach, nie sposób nie wspomnieć przypadków, kiedy pies ćwiczy coś, co go kompletnie nie bawi. Behawiorysta powie, że wszystko można uwarunkować – że można nauczyć psa coś lubić. Pewnie można, tylko po co? Znów trudno mi się powstrzymać przed porównaniem do dzieci - to tak, jakby kazać spędzać długie godziny przy pianinie urodzonemu sportowcowi. Znając specyfikę danej rasy i konkretnego psa, jesteśmy w stanie tak dobrać aktywności, żeby pies mógł realizować się w tym, w czym jest naprawdę dobry. Chowając ambicje do kieszeni i przyglądając się prawdziwym potrzebom i predyspozycjom naszego psa, jesteśmy w stanie tak dobrać rozrywkę, żeby współpraca była radosna i satysfakcjonująca – każdy pies ma jakiś talent. Ci, którzy pracują z psami na poważnie (nieważne, czy tropiąc zaginionych, czy pasąc owce, czy jeszcze co innego) wiedzą, że trzeba czasem pozwolić psu przejąć dowodzenie, zaufać jego umiejętnościom. I tam nie sprawdzi się pies szkolony czysto behawioralnie, a jedynie pies, który potrafi samodzielnie podejmować decyzje, nie stawiający swojego opiekuna w centrum wszechświata, lecz idący z nim ramię w ramię. Pies nie jest, a w każdym razie nie powinien być tylko kukiełką w naszych rękach.

Wielkie znaczenie autorytetu, czyli o wzajemnym szacunku.

Niezależnie od tego, jakie techniki szkolenia stosujemy, ciężko nam będzie żyć z psem, dla którego nie jesteśmy autorytetem. Zwłaszcza pies miejski jest zawsze częściowo zdany na nasze wskazówki, żeby poradzić sobie w środowisku stworzonym całkowicie „pod” człowieka. Tutaj pojawia się pytanie czym właściwie jest autorytet. Dla mnie nie ma autorytetu bez zaufania i jakiegoś rodzaju więzi. Również w miarę zyskiwania doświadczenia w pracy z psami widzę, że darzenie człowieka autorytetem, to przede wszystkim zaufanie, że jeśli ktoś pakuje psa w daną sytuację, to na pewno nic złego mu nie grozi. Osoba, będąca autorytetem nie ma też potrzeby ciągłej kontroli – potrafi dać się wykazać, realizować swoje pasje. Jeżeli woła do siebie, to dlatego, że ma jakąś ważną sprawę. Jeżeli czegoś zabrania, to pewnie ma poważny powód. Oczywiście nie wyklucza to zabaw edukacyjnych, takich jak chociażby gra w chowanego! Odwołuję się raczej do sytuacji zwyczajnego przebywania poza domem z psem, kiedy ten ma czas na swoje sprawy.

Autorytet wiąże się nierozerwalnie z szacunkiem. Według mnie szacunek zawsze jest wzajemny. W innym wypadku możemy mówić co najwyżej o uległości albo lęku. Jeżeli pies jest ślepo wpatrzony w człowieka, który wydziela mu wszystkie przyjemności (a nawet zarządza zaspokajaniem potrzeb fizjologicznych), to moim zdaniem bliżej mu do uległości, niż szacunku. Idealnie posłuszny pies niepokoi mnie tak samo jak zawsze grzeczne dziecko – zawsze rodzi się pytanie, czy potrafi jeszcze samodzielnie myśleć. Szacunek jest wtedy, kiedy człowiek pozwala psu być psem, razem z jego indywidualnym charakterem, a pies ufa człowiekowi, że jego wskazówki są warte zastosowania.

Budowanie więzi i zaufania jest dużo trudniejsze i bardziej czasochłonne, niż chociażby zaprogramowanie psa metodą „nic za darmo” (pies musi zapracować na każdą rzecz, którą chce otrzymać od człowieka). Myślę, że ten sposób byłabym skłonna wykorzystać tylko w skrajnym wypadku, kiedy wszystko inne zawiedzie. Generalnie jednak jawi mi się jako kwintesencja dominacji. Na marginesie warto wspomnieć, że kara negatywna (np. izolacja) stosowana w „szkoleniu pozytywnym” bywa dla psa bardziej dotkliwa od kary fizycznej, a więc „nie wszystko złoto, co się świeci”.

Z autorytetem i wzajemnym szacunkiem wiąże się też pojęcie asertywności, o którym warto pamiętać. Egzekwujmy to, co jest dla nas ważne, ale tak, żeby nie zaszkodzić drugiej stronie. Mamy prawo oczekiwać od psa trzymania się naszych zasad, o ile tylko w zamian szanujemy jego odrębność, potrzeby, przestrzeń, czy własność (tak, uważam, że pies może mieć swoje rzeczy na wyłączność, a nawet bronić ich, o ile nie urasta to do zagrażania otoczeniu).

Jeśli nie czysty behawioryzm i nie dominacja, to co?

Nie sposób tu zawrzeć całościowego programu wychowania psa. Sama zresztą ciągle szukam nowych rozwiązań. Chciałabym jednak podkreślić parę rzeczy, które dla mnie są całkowitą podstawą współpracy z psem i traktuję je jako swego rodzaju „przykazania”:

- pozwól psu być psem (zaspokajaj jego realne potrzeby*, nie tylko te, które wydają ci się słuszne/oczywiste).- traktuj psa indywidualnie: co pies, to charakter.

- zawsze szukaj przyczyn zachowania.- odkryj pasję swojego psa i pozwól mu ją realizować.

- nagradzaj z głową (pamiętaj o nagrodach funkcjonalnych).

- oddziel wyraźnie czas pracy od czasu wolnego.

- zawsze dbaj o poczucie bezpieczeństwa psa.

- pamiętaj o wzajemnym zaufaniu i pozwól psu się wykazywać.

- poznaj komunikację psów.

- konfrontując psa z nową sytuacją, działaj w strefie komfortu.

- niech pies nie pracuje „dla” ciebie, tylko Z tobą.

*np. wspólnego spożywania posiłków z grupą, węszenia, eksploracji nowego otoczenia, kontaktów z innymi psami.

Edit: zapewne zaraz pojawią się pytania jak przenosić nowe umiejętności psa do warunków codziennych, skoro trening ma być oddzielony od reszty życia. Odpowiadam więc zawczasu: można oczywiście pewne rzeczy przetrenować w tych warunkach, w których będą docelowo potrzebne. Jest jednak mnóstwo form nagradzania, z pomocą idzie też autorytet. Jeżeli uczymy psa wskakiwania na obiekty, bo chcemy żeby skakał do bagażnika, z reguły wystarczy w jednej sesji pokazać mu wersję z bagażnikiem. Najczęściej nie ma potrzeby rozciągać w nieskończoność danego ćwiczenia, jako ćwiczenia. Po prostu pies dostaje nową, przydatną umiejętność. To wystarczy. Jasne, warto chwalić, ale też nie ma sensu w nieskończoność robić z tego wielkiej rzeczy. Analogicznie z innymi czynnościami.

Kategorie
Nie ma jeszcze tagów.
bottom of page